Cud w medycynie. Historie pacjentów
Fragment rozdziału Gorzka i słodko
Może tego nie rozumiem, może nigdy nie dojdę do tego, dlaczego właśnie Dana i ja musiałyśmy się zmierzyć z tym, że nasze dojrzałe lata są trudniejsze, niż mogłyby być. Ale to na pewno ma jakiś sens i jako sensu niepozbawione przyjmuję wszystko, przez co Danusia i ja przeszłyśmy, począwszy od pewnego zimnego dnia na początku marca 2006 roku.
Danusia czasami mówi: „Chciałam ochronić psa”... Tak naprawdę nic nie pamięta. Wyszła wieczorem z Fafikiem, naszym jamnikiem szorstkowłosym, na spacer. Na prostej, odśnieżonej, oświetlonej drodze potrącił ją samochód. Droga wije się między domami, samochody nie jeżdżą tamtędy często. Kierowca był trzeźwy, nie naruszył żadnych przepisów — po prostu się zagapił. Po wypadku wezwał karetkę pogotowia, dobrowolnie poddał się karze.
Idiotyczne? Absurdalne? Być może. Już nie myślę o tym w taki sposób. Przecież dzieje się wiele rzeczy, które zajść nie powinny. Ale się wydarzają.
Nie umiem powiedzieć, ile potrzeba czasu, by się z tym pogodzić. Nie rozpaczać, tylko wstawać każdego dnia tak, jakby nigdy nic, i robić swoje: ćwiczyć z Danusią, bo wciąż mówi z trudem i wielu rzeczy nie pamięta, kosić trawę, zebrać owoce w sadzie, upiec ciasto.
Takie myślenie: wstać i robić swoje — pojawi się jednak u mnie dopiero za jakiś czas. Na razie Danusia leży na pryzmie odgarniętego na pobocze śniegu, twarzą do ziemi. Mnie nie ma w domu. Tego samego dnia rano pojechałam z naszym kuzynostwem i znajomymi na Słowację do ciepłych źródeł. O wypadku Danusi dowiedziałam się o dziesiątej wieczorem, kiedy mogłam odebrać telefon. Sąsiadka powiedziała, że „Danusia jest na OIOM-ie”... „Gdzie?” — zapytałam, bo nie wiedziałam, co to jest ten jakiś „ojom”. „Na intensywnej terapii, jest nieprzytomna”.
Danuta uderzyła o samochód prawą stroną głowy. Uderzenie było tak silne, że pękł mięsień prawego policzka. Kości czaszki... Chyba najwłaściwiej ujęła to wiele dni później pewna lekarka, mówiąc, że Danusi głowa była tak pogruchotana jak popękana wielkanocna pisanka... I jeszcze potłuczona klatka piersiowa, i złamana noga. Rokowania były bardzo złe.
Niczego przede mną nie ukrywano. Przez jedenaście dni nie było pewności nie tyle, czy Dana się wybudzi, ile czy w ogóle przeżyje. Widziałam przecież bezwładne ciało, pozbawione świadomości, należało do mojej siostry; wszystkie funkcje życiowe, łącznie z oddychaniem, wykonywały za nią maszyny. Wtedy wszystkie moje myśli krążyły tylko wokół jednego — żeby Dana przeżyła. Jeszcze się nie zastanawiałam nad ceną, za jaką się to stanie. Kim Dana będzie, gdy wreszcie odzyska świadomość.
Zagrożenie życia na szczęście minęło. Lekarze odstawili leki, którymi utrzymywano Danę w stanie śpiączki farmakologicznej. Teraz należało tylko oczekiwać, że Danusia się wybudzi. Ale, niestety, siostra nie odzyskiwała przytomności. Przychodziłam do niej codziennie na wiele godzin. Opowiadałam: byłam z Fafikiem na spacerze, stopiła się reszta śniegu przed furtką naszego domu w Jawiszowicach, poprosiłam ogrodnika o prześwietlenie drzew w naszym sadzie, umyłam okna, bo już niedługo, Danusiu, Wielkanoc. A jak byłam u naszej sąsiadki — wiesz, tej co ma szklarnie — po sadzonki pelargonii i nasiona nasturcji do skrzynek na balkonie, to mi powiedziała: „Pani Jadziu, przy takich zmartwieniach pani ma jeszcze głowę do kwiatów na balkonie?”. I wiesz, co jej, Dana, odpowiedziałam? Ma być tak, jakby Danusia była w domu. Słyszysz? Ma być tak, jakbyś była w domu.
Wierzyłam, że wróci.
Na powrót świadomości Danusi czekaliśmy osiem długich tygodni, do ostatnich dni kwietnia. W tym czasie lekarze mówili: w głowie pani siostry wydziela się za dużo płynu mózgowo-rdzeniowego, który uciska mózgowie (czyli mózg, móżdżek i rdzeń przedłużony). Płyn mózgowo-rdzeniowy, który wypełnia przestrzeń podpajęczynówkową, istnieje po to, by chronić nasz mózg przed wstrząsami mechanicznymi. Jeżeli jednak już do nich dojdzie i są poważne, płynu wydziela się tak dużo, że staje się zagrożeniem dla życia człowieka. Tak to sobie tłumaczę, próbując odtworzyć z pamięci, co mówili lekarze.
Napięcie wytwarzane przez nadmiar płynu zdecydowano się zmniejszyć operacyjnie — po tej operacji Danusia miała się wybudzić. Doktor Jerzy Machowski, ordynator oddziału neurologii szpitala w Oświęcimiu, gdzie Dana przebywała od momentu wypadku, zapewnił, że jak tylko siostra odzyska świadomość, rozpocznie się jej rehabilitacja. Był dobrej myśli między innymi dlatego, że w pewnym momencie Danusia zaczęła samodzielnie oddychać. Niemniej sonda tracheotomijna, którą założono jej kilka dni po wypadku, by lepiej dotlenić organizm, pozostała na miejscu.
W ostatnich dniach kwietnia Danutę przewieziono do Szpitala Specjalistycznego imienia Świętej Barbary w Sosnowcu. Wyobrażam sobie, że wmontowano jej tam coś w rodzaju zastawki w odpowiedniej części mózgu, dzięki czemu nadmiar płynu mózgowego był odprowadzany do otrzewnej i wydalany. Po operacji znowu czekaliśmy na wybudzenie. I znowu: nic z tego — stan bez zmian.
To był jeden z trudniejszych okresów w moim życiu. Dzisiaj mogę powiedzieć, że czułam się wtedy tak, jakbym się uczyła na nowo, czym jest cierpliwość i wytrwałość. I to w sensie jak najbardziej dosłownym, że nadzieja umiera ostatnia... Żyłam chwilą obecną: nie rozpamiętywałam dnia wczorajszego, nie zamartwiałam się tym, co będzie jutro. A jednym z zadań „na teraz” były rozmowy z lekarzami.
Bywało tak: ordynator oddziału intensywnej opieki medycznej w Oświęcimiu nie ukrywał przede mną, że jeżeli Danusia przeżyje, może się okazać, że nie będzie widzieć, może mieć amnezję i afazję, może nie chodzić... Niczego nie można było wykluczyć, bo uszkodzenia mózgu były bardzo rozległe. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie oczekiwałam łatwego pocieszenia. Wiedziałam, że jest źle. Od jednej z lekarek, która opisywała wyniki badania tomografem komputerowym, usłyszałam pewnego dnia: „Jeżeli mogę panią jakoś pocieszyć... Dzisiejszy wynik nie jest gorszy od poprzedniego”. Bo w pierwszych dniach, po każdym kolejnym badaniu, sytuacja była coraz bardziej beznadziejna.
Ale bywało też zupełnie inaczej. W Sosnowcu, gdy po operacji kolejny dzień wciąż nie przynosił poprawy — stan stabilny, chora się nie wybudza — usłyszałam od jednego z lekarzy: „Czego się pani spodziewała? Do końca życia będzie roślinką...”.
Ten lekarz mówił potem coś jeszcze, ale we mnie tłukło się już tylko tych kilka słów, wypowiedzianych tak lekko, jakby chodziło o katar. Łzy lały mi się ciurkiem... Lekarz chciał mi podać środki na uspokojenie. Podziękowałam. Jakoś się ogarnęłam i wyszłam z gabinetu. Do dzisiaj nie wiem, jak wróciłam samochodem z Sosnowca do domu.
Po wypadku Danuty zawalił mi się świat, ale byli ludzie, którzy podtrzymywali mnie na duchu: jeździli ze mną do szpitala, żebym nie prowadziła sama auta; telefonowali, pytając o zdrowie Danuty.
Cud w Medycynie Historie Pacjentów
Udar mózgu